Nazywam się Asia. Jestem sportowcem. Startuję na 200 i 400 m. Nie widzę. Biegam z opaską na oczach. W zupełnej ciemności. Startuję z przewodnikiem, Michałem Stawickim. Biegniemy obok siebie, połączeni opaską. Jeden koniec mam owinięty wokół nadgarstka, drugi trzyma w dłoni Michał. On jest moimi oczami, ponieważ nie widzę toru, rywalek, mety…
Podczas biegu mamy do dyspozycji dwa tory, ale jeśli chcemy możemy biec po jednym, albo przebiec z jednego na drugi. Nie wolno nam tylko ich przekroczyć. Przewodnik nie sprawi, że pobiegnę szybciej. Biegnie obok. Towarzyszy. Musi wczuć się w mój rytm. Nie wolno mu mnie wyprzedzić, ani pociągnąć za sobą lub popchnąć. Jeśli wbiegnie na metę pierwszy – dyskwalifikacja. Może puścić opaskę, ale dopiero 10 metrów przed metą.
Musimy być zgrani podczas startu, bo oboje ruszamy z bloków. Podczas biegu Michał mnie informuje: wyjście z wirażu, prosta, wejście, wyjście, prosta. W Rio musiał krzyczeć bardzo głośno, bo biegła z nami Brazylijka i publiczność gospodarzy szalała na stadionie. Ale ja Michała zawszę słyszę. Uspokoił mnie, bo po wejściu na bieżnię dostała ataku paniki. Przez tę akustykę. Zmysł słuchu mam tak wyostrzony, że rejestruję dźwięki, które wam przechodzą koło ucha. Wejście na tak ogromny stadion trochę mnie sparaliżował.
Wzrok zaczęłam tracić w wieku siedmiu lat. Mieszkamy w Szczucinie, mam trzech starszych braci, którzy widzą świetnie. A ja najpierw zaczęłam widzieć jednym okiem ciemniej, a drugim jaśniej. Rodzice zabrał mnie do okulisty, stwierdził, że mam rzadką wadę wzroku, która nie ma nawet nazwy. Cierpi na nią parę osób na świecie i nie ma na nią lekarstwa. Postawiłam sobie na półce figurkę miśka i z dnia na dzień przestawałam go widzieć…
W wieku 12-13 lat przestałam sobie dawać radę w szkole. Nie było przystosowanych książek, a wstydziłam się korzystać z lupy. Wiadomo, dzieci potrafią być okrutne. W moim przypadku były aż za bardzo. Dogryzali mi, dokuczali, podstawiali nogi, szydzili. Ja nie umiałam się odnaleźć w sytuacji utraty wzroku, a tu jeszcze zamiast wsparcia – codzienny koszmar, mimo że to była klasa integracyjna.
Pewnego dnia gdy spłakana wróciłam ze szkoły postanowiłam, że więcej do niej nie pójdę. Podjęłam decyzję z dnia na dzień – ja, 13-letni dzieciak w 2. klasie gimnazjum. Opowiedziałam mamie, a wieczorem przypadkiem w telewizji w wiadomościach opowiedziano o szkole dla niedowidzących i niewidomych w Krakowie. To aż 150 km od nas, ale powiedziałam, mamo, to jedyne rozwiązanie. Po paru dniach pojechaliśmy tam i z miejsca mnie przyjęli. Zamieszkałam w internacie.
Tam poznałam mnóstwo niewidomych, którzy fantastycznie sobie radzili. Wszędzie wychodzili, żyli zupełnie normalnie. Byli dla mnie wielką motywacją. Na początku byłam wystraszona całą sytuacją, bo coraz bardziej traciłam wzrok. Ale pomyślała, że wstyd siedzieć w czterech ścianach, skoro tu wszyscy tacy aktywni. Każdy coś trenował. Ja też kochałam sport, ale jak go uprawiać skoro przestałam widzieć piłkę, deskę z której powinnam się odbić przy soku w dal? Ale usłyszałam, że niewidomi świetnie biegają i pływają, postanowiłam spróbować.
Zaczęłam od spacerów, nauki orientacji, tego żeby więcej słyszeć, skoro nie nie mogę widzieć. Potem kilka delikatnych truchtów. Łapałam mnóstwo otarć, obić, siniaków, bo nie widziałam barierek, stopni. Upadałam, ale za każdym razem zaciskałam zęby i podnosiłam się. Nauczyciel WF dostrzegł moją determinację, zaczął zabierać mnie na spartakiady, żebym oswajała się z zawodami, stadionami. Zaczęły się małe sukcesy, co mnie bardzo nakręcało.
Skończyłam technikum, potem studia – pedagogikę terapeutyczną z rehabilitacją ruchową oraz szkołę masażu. Robię to co lubię. Pracowałam w zawodzie i starała się to łączyć z treningami. Aż kolega ze Startu Tarnów, Michał Derus, który w Rio zdobył srebro w biegu na 100 m, powiedział mi: „albo na poważnie, albo wcale”.
Próbowałam nawiązać współpracę z trenerami biegania pełnosprawnych. Bez skutku, przez rok nikt mi nawet nie odpisał. Za milionowym podejściem dodzwoniłam się do Lecha Salamonowicza, byłego trenera kadry. To człowiek o wielkim doświadczeniu i wielkim sercu. Zobaczył mi powiedział: „spróbujmy”. Przez rok trenowaliśmy razem, ja jeszcze bez przewodnika. Więc często zmieniałam tory, wpadałam na kogoś. To był ten moment, w którym zrozumiałam, że trzeba pogodzić się z wadą wzroku i wziąć do ręki białą laskę. Zaakceptować sytuację i radzić sobie w życiu. Wcześniej broniłam się przed przyjęciem klasyfikacji 11 – niewidomi z przewodnikiem. Nie, nie, nie, jaki przewodnik, przecież ja widzę. Ale na kolejnych zawodach znów katastrofa, nie trafiłam w wiraż. Na kolejnej komisji odpuściłam i zaczęłam szukać przewodnika.
Z tym był wielki problem. Bo od przewodnika wymagane jest wielkie poświęcenie. To musi być ktoś, kto na co dzień realizuje ze mną wszystkie treningi. A mam ich dwa, trzy dziennie w kluczowych dniach przed startem. Jeden kolega z Krakowa oraz drugi niestety nie podołali treningów. Męczyli się. Przewodnik musi być silniejszy ode mnie, nie odwrotnie. To musi być były sportowiec… nie… to musi być po prostu Michał Stawicki. Były lekkoatleta i triatlonista.
Zaczęliśmy współpracować w listopadzie, w grudniu tego roku mieliśmy pierwsze zgrupowanie. Wciąż się siebie uczymy, swoich zachowań. Wciąż się docieramy na bieżni. Tu w Rio zaliczyliśmy dopiero czwarty wspólny start w zawodach na 400 m. Moje rywalki znają swoich przewodników od lat. Na tak niewielki staż nieźle sobie poradziliśmy.
Mam do Michała stuprocentowe zaufanie. On daje mi ogromne poczucie bezpieczeństwa. Na początku jeszcze dobrze nie znałam jego głosu. Pamiętam na pierwszym obozie na hali, Michał stał z boku. Miał powiedzieć „hop!” ja na to ruszyć do biegu i na jego „luz!” stanąć. Ktoś krzyknął z boku „możesz!”, myślałam, że to on. Pobiegłam tak szybko i zawadziłam o niego barkiem i przekoziołkowałam niebezpiecznie i wywaliłam się. Dziś jak Michał krzyknie „stop!” to wrastam w ziemię. Nie ważne jak szybko biegła i co mi się wydaje. Dziś po prostu jest moimi oczami. Ufa się swoim oczom, prawda? No poza wyjątkami, kiedy mnie podpuszcza. Np kiedy na schodach robię dodatkowy, niepotrzebny krok na nieistniejący stopień. Albo jak wchodzę do pokoju i nie wiem, czy ktoś w nim jest czy nie ma, a przyjaciele złośliwie milczą, ale zaraz prychają ze śmiechu. Ale to jest bardzo przyjemne.
Niestety obje musieliśmy zrezygnować z pracy. Z Michałem nie przedłużono umowy w szkole. Ja pracowałam w przychodni jako masażystka, ale 18 osób dziennie i do tego trening wytrzymałościowy, trzy godzinna siłownia było ponad moje siły, wykańczało mnie. Postawiliśmy wszystko, żeby pojechać do Rio. To było zarówno moje marzenie jak i Michała. Teraz czeka nas ciężkie zderzenie z rzeczywistością, ale uważamy że było warto.
Najważniejsze w tym wszystkim, że akceptuję siebie, idę do przodu i spełniam marzenia. Każdy powinien. Niepełnosprawność nie może wykluczać z walki o marzenia. Wymaga to ciężkiej, żmudnej pracy, ale jaka satysfakcja na końcu!
Michał
Jestem byłym lekkoatletą. Ściganie się to mój żywioł. Człowiek ma zakodowane, żeby być najlepszym za wszelką cenę. Szarpnąć na finiszu, rzucić na mecie. Ale tu są inne cele. Z Asią muszę się hamować. Dbać tylko o nią, towarzyszyć jej w biegu. Choćbym chciał przyśpieszyć, nie wolno mi, bo grozi dyskwalifikacja.
Często widzę brak zgrania między zawodnikiem, a przewodnikiem. Nas spotkało to tylko raz, na mistrzostwach Europy w Grosetto. Ania puściła uchwyt, ja nie zdążyłem złapać, zbiegła na tor obok i dyskwalifikacja. Ale uczymy się na błędach, wyciągamy wnioski, zgrywamy coraz bardziej.
Porównuję bieg z przewodnikiem do jazdy figurowej na lodzie w parach. One też muszą być maksymalnie zgrane, doskonale zsynchronizowane, muszą rozumieć każdy swój ruch. Wynikiem końcowym za pracę jest punktacja sędziów, u nas wynik. Im lepsza technika wspólnych ruchów im lepsza koordynacja, synchronizacja i jak najmniejszy wydatek energetyczny tym lepszy wynik. Dlatego po sukcesie przewodnik dostaje medal tak samo jak zawodnik.
Michał Pol, Rio de Janeiro
[Źródło: paralympic.org.pl]